Jan "Myslnik" Herman

Pieśń o moim Mentorze

2010-03-09 11:50

Pieśń o moim Mentorze

/jeśli można mnie podejrzewać o umiejętność składnego myślenia – to dzięki niemu właśnie/

 

Jak powszechnie wiadomo moim przyjaciołom, mając mniej-więcej 30 lat byłem już najmądrzejszy na świecie, a ktokolwiek tego nie uznawał, małym był w moich oczach. Kierowałem ogólnopolskim ruchem kół naukowych i tzw. młodych pracowników naukowych, pracowałem etatowo w Warszawskim Centrum Studenckiego Ruchu Naukowego organizując seminaria, konferencje, wydawnictwa (sam nigdy profesjonalnym naukowcem nie stałem się, na szczęście dla nauki).

 

I wtedy skrzyżowałem dłonie z kimś, w kim od razu wyczułem swojego łaskawego pogromcę. Chodziło o organizację kolejnego przedsięwzięcia, szef uniwersyteckiego koła naukowego przyprowadził opiekuna, którym okazał się Henryk Kliszko, pan doktor nauk z nieodłączną wtedy fajką.

 

Niektórzy ludzie samym wyglądem obezwładniają wszelkie próby oporu. W Henryku jest coś z Pana Każdej Sytuacji, co doceniają ludzie wielcy i najwięksi, o czym miałem się wielokrotnie przekonywać potem.

 

Ową sprawę – po tej rozmowie – koło naukowe załatwiło po swojej myśli. A ja przystąpiłem do tego uroczego człowieka, w którym zakochałem się zrazu burzliwie, potem wciąż bardziej świadomie. Przystąpiłem doń jako jego wyznawca. Nie, nie, to nie to co myślicie…

 

Wtedy był on już chodzącym kawałkiem Historii. Naszej, lokalnej. To on uruchomił, jeszcze za schyłkowego Gomułki, interdyscyplinarne grono studentów i za-chwilę-uczonych wokół inicjatywy (dziś nazwiemy: projektu) Kolegium Otryckiego (a może Klubu, tam potem były zawirowania). Grupa ta na własnych plecach nosiła z Chmiela ciężkie bale dla zbudowania Chaty Socjologa na bieszczadzkim Otrycie – dziś jest to kultowe miejsce młodej i dorosłej polskiej inteligencji, którego jedynym odpowiednikiem jest chyba Nowy Wspaniały Świat naprzeciw Pałacu Staszica w Warszawie.

 

Wiecie jak płonie buk w lesie? Stary spróchniały, ale stojący jakąś żywotną mocą egzemplarz podpala się wykorzystując którąś dziuplę. W dzień nic się nie dzieje, ale nocą widać na tle czerni wizerunek drzewa z każdym jego szczególikiem, najdrobniejszą gałązką, jakby to pył purpurowy drzeworyt: buki płoną cicho i statecznie, żarem a nie dziarskim ogniem, dlatego trzeba to obserwować nocą.

 

Nie da się zapomnieć spotkania w formule „nocne Polaków rozmowy”, kiedy ja – byle kto w końcu – obcowałem z wielką nauką i wielką społeczną pasją zarazem, w osobach Henryka, Leszka Nowaka, Wojciecha Lamentowicza, Józefa Balcerka. Każdy z nich inny, ale każdy przejęty Polską i sprawami społecznymi, wagi najwyższej. I to wszystko w luźnej przy winku rozmowie do północy, może dalej…

 

Nie da się zapomnieć słonecznych przed-południ w Kirach, kiedyśmy (czyli Oni i ja podstawiający do podkucia nogę jak żaba) rozważali to co sednem jest u Hegla, z udziałem nie kogo innego, jak Marka Siemka. I seminariów w Kazimierzu, i wielu innych. Przy tych niewielkich liczebnie spotkaniach moje zamaszyste konferencje doroczne na kilkaset osób, z udziałem panteonu polskich ekonomistów (na czele z nestorem Czesławem Bobrowskim), tytułowane Socjalizm a Rynek – wydawały mi się jakby mniejsze.

 

Tenże Henryk uruchomił też i prowadził lat kilka pismo, dziś chyba dwumiesięcznik, pod tytułem Colloquia Communia. Fenomen: młodzi w końcu ludzie weszli na „rynek” publicystyczny od razu na poziomie najwyższym, i chyba nigdy nie zeszli poniżej. I znów: odpowiednikiem dziś jest chyba tylko Krytyka Polityczna.

 

Spotkałem się z nim, o czym piszę na wstępie, już wtedy, kiedy nad-ambitni konkurenci przyszli na gotowe i zręcznie go ogrywali, wyrywając mu z ręki jego własne wynalazki, zagłaskując tytułami honorowymi. A on, jak pierwszy naiwny, pozwalał na to. Może na tym też polega jego klasa?

 

Znam plotki o jego niedoskonałościach. Że gdzieś tam romansował nie z tą opcją, że coś uruchamiał „nie-tego”. No i co? Tylko „Po Prostu” było cacy? On dojrzewał nieco później. I że zaliczył porażki, jak Wańka Dział (schronisko opodal wsi bieszczadzkiej Polana).

 

Przez te lata, kiedy chodzę za nim jak pies przygodny czekający na ochłap i dobre słowo, widzę jak ludzie i zwierzęta lgną do niego, jak boryka się z własnymi wewnętrznymi alter-ego, jak przeistacza się z naukowca w mędrca (nie przeszkadzało to szydercom opisywać go jako „alchemika socjologii i filozofii). Gdybym nie bał się przesady, przyrównałbym go do helleńskich bacalarius’ów z Akademii czy Liceum.

 

Co mi się w nim najbardziej podoba – to ambiwalentny stosunek do formaliów naukowych. Erudyta nad podziw, ale bez nabożeństwa traktuje kolejne wielkie dzieła, używając ich zaledwie jako podpałki dla swoich koncepcji.

 

A prywatnie – nie daje się okiełznać, idzie sam, ostatnio zwiedzając naszą część świata w „camperze” (busiku turystycznym).

 

Spotykamy się rzadko. I jeśli tylko mamy więcej niż pół godziny dla siebie – odkrywam, że to do czego ja doszedłem ciężką pracą szarych komórek, on ma już sto razy przemyślane. On gra w innej lidze, dla której ja mogę stanowić co najwyżej zaplecze. A przecież powinien się starzeć!

 

Cdn…

 

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje

Tematy do dyskusji: Pieśń o moim Mentorze

Nie znaleziono żadnych komentarzy.