Jan "Myslnik" Herman

O nędzy dwa słowa

2010-11-12 09:09

 

Przeciąga się, jak wyliniały kocur. Słońce już wysoko chyba, bo słychać tę przedpołudniową ciszę, kiedy zakończyła się ludzka pośpieszna krzątanina i świat nabrał rytmu, jak półciężarówka, która po meandrach przedmieść wyjechała na szosę i równo mruczy zadowolonym silnikiem.

 

Kiedyś miał taką półciężarówkę, biznes nie był duży, ale jeśli się 1000 kilometrów objechało w tygodniu, to wystarczało na wszystko czego zwykły człowiek potrzebuje. Nawet brał w sobotę chłopaka – zuch, już w piątej klasie – nad jeziorko, jego matka opalała się i czytała kolorowe pisemka, oni zaś wygłupiali się chlapiąc wodą zapamiętale, udając wieloryby, choć żaden nie pływał nawet na tyle, by się dobrze na wodzie utrzymać.

 

No, ale to minęło, ciężarówka poszła pod młotek, komornik-oszust nie tylko grosza mu z tego nie dał, ale jeszcze chce tyle, ile on przez cały rok zarabia. Jak mu te liczby się pomnożyły – nie wiadomo. Przecież to tylko raz zgubił ładunek klienta, nie domknął klapy, wysypało się na drogę, same straty. Ale przecież ten towar to było najwyżej 20% wartości półciężarówki, a tu nagle takie bajońskie sumy!

 

Wraz z ciężarówką odpłynęła matka jego chłopaka, nawet nie pozwala mu się zbliżać do dziecka, bo „zarazi” chłopaka swoim pechem. Zresztą, ktoś inny jej daje szczęście i kupuje kolorowe pisemka. Od kilkunastu dni czasem idzie rano na ławeczkę przed szkołą, zaczęły się lekcje, patrzy jak syn wesoło i dziarsko wita się kuksańcami z kolegami, będą z niego ludzie. Nie podchodzi do niego, zbyt fatalnie wygląda, jeszcze będą się kumple z syna naśmiewali.

 

Usiadł na łóżku. Na barłogu raczej. Pomieszkuje tu już całe lato, które właśnie się wrześniowo kończy. Właściciel tej działeczki chyba tu zagląda, bo czasem widać ślady jego działalności „ogrodniczej”, ale jakoś ani domku nie zamyka, ani nie poluje na niego, choć wie zapewne, że ma stałego gościa. W innych miejscach przepędzano go obelżywym słowem, groźbami, raz nawet policję wezwano.

 

Zresztą, czasem tę działkę skopie, obetnie suche zielsko. Pozbiera owoce, złoży na kupkę na stole, dwa-trzy jabłka skosztuje, resztę zostawia właścicielowi. Tak sobie żyją w „komitywie równoległej”. Może uda się tak zimę przetrwać?

 

Nie ma nic do jedzenia, grosza też zabrakło. Trzeba jakoś dostać się pod Pałac Kultury, tam jest jadłodajnia, może coś ze śniadania zostało, a może już doczeka się zupy.

 

Wymyka się ukradkiem z terenów działkowych. Na drugim końcu alejki jakaś awantura. Pewnie przyłapali tych pijaczków, co tydzień urządzają tam balangi z tanim winem, pozyskanym za skradzione z działek kosiarki, radioodbiorniki, nawet tuje wyrywają! Takich trzeba tępić, bo psują bezdomnym markę.

 

Do przystanku jest góra 10 minut drogi, ale on przechodzi przez supermarket: na parkingu czasem ktoś zgubi jakiś pakunek z jadłem albo pięćdziesięciogroszówkę, czasem zapomni wyjąć dwuzłotówki z wózka. Na głównej hali, przy kasach, też zdarzają się szczęśliwe znaleziska, raz nawet natrafił na pięciozłotówkę.

 

Dziś nie ma szczęścia. Po 20 minutach wskakuje w 130, które tu ma pętlę. Czeka kilkanaście minut, kierowca patrzy w lusterku uważnie, ale chyba go rozpoznał, nie czepia się.

 

Po 17-tu przystankach już  jest Centralny. Kanar chciał go spisać, uparł się, ale nie chciał się pobrudzić, więc nie wysadził go siłą z autobusu, w końcu klnąc machnął ręką, wyzwał go na koniec od darmozjadów.

 

Jest jadłodajnia. Przekąsił co-nieco. Teraz do pośredniaka. Nie zarejestrował się jako bezrobotny, bo nie wyrejestrował firmy. Co to za przepisy, które każą bankrutowi jeszcze załatwiać formalności i opłacać jakieś procedury, kiedy on zdycha z głodu i jawnie widać, że nie ma ani firmy, ani półciężarówki, ani nawet na bilet do pośredniaka.

 

Pośród ogłoszeń są takie, które pasowałyby mu. Niedawno wprowadzili specjalne pomieszczenie, można za darmo dzwonić do pracodawców ogłaszających, że szukają pracownika.

 

Dwie rozmowy zakończyły się sukcesem. Umawia się na rozmowę. Ale rozmowy nie przebiegają w dobrej atmosferze. Po pierwsze, w takim zaniedbanym stroju nie przychodzi się do pana kierownika, po drugie, potrzebne zameldowanie, po trzecie, świadectwo pracy z poprzedniej firmy. Co, miał pan własną? Aha, czyli popracuje pan, odkuje się i pójdzie na swoje? Nie, my potrzebujemy lojalnego, zaangażowanego, dyspozycyjnego pracownika, który nam zresztą nie będzie klientów wyglądem odstraszał.

 

Nic, tylko sznur sobie sprawić, co to za kraj! Kiedy zarabiał, to płacił uczciwe podatki, może trochę kombinował na przewozach, ale przecież bez tego nie wyszedłby na swoje, takie są warunki prowadzenia mikro-biznesu. Teraz jednak, kiedy jest w potrzebie, nikt go nie chce znać! Na co więc poszły jego podatki?

 

Wraca do jadłodajni. Cos zostało z zupy i trochę chleba. Wziął w kieszenie na zapas.

 

Przechodzi podziemiami Dworca Centralnego. Mija meneli cuchnących oparami alkoholu i niemytymi jajami zrośniętymi z odzieżą nie zdejmowaną od tygodni, kłócących się o coś i złorzeczących przechodniom. Jedni drugich nienawidzą i brzydzą się sobą wzajemnie. Nie, ja taki nigdy nie będę – myśli, ale nie są to myśli pewnego siebie człowieka, tylko raczej pobożne życzenia.

 

Za wcześnie wracać na działkę, działkowicze teraz grillują po pracy, koszą trawkę, zbierają owoce. Nie ma co im włazić na oczy.

 

Jedzie na dalekie osiedle domków jednorodzinnych. Przed zmierzchem dociera do pierwszych domów. Udaje przechodnia, ale uważnie obserwuje życie ogródkowe. Przez całe lato „trafiał” tu pozostawiane po ogrodowych biesiadach pokaźne ilości żywności. Czasem alkoholu, z którego brał tylko piwo, bo jest niepijący, jako długoletni kierowca. Papierosów też nie podbierał.

 

Niekiedy – myszkującego po cudzych trawnikach – zaskakiwał świetlik alarmowy z czujnikem, albo wypuszczony na spacer pies. Ale najczęściej spokojnie buszował do północy i dłużej, a bywało, że przespał się na hamaku. Ważne, żeby nie później niż o świecie wynieść się dyskretnie.

 

Dziś zdecydował się na coś, czego do tej pory nie robił: zabrał sobie czyjś rower. I pozostawioną na grillowym stole „komórkę”.

 

Cóż, zasady zasadami, a żyć trzeba.

 

 

*             *             *

Już wiosna idzie, czuje to. Wykaraskał się spod kilkunastu koców, które tu naznosił wykradając z rozmaitych miejsc. Nadal sypia w tym samym miejscu. Obok barłogu ma spory plecak odzieży. Pozyskuje ją ze sznurków na tym osiedlu domków jednorodzinnych, które już zna jak własną kieszeń. Ludzie wieszają pranie w ogródkach, a on przebiera pośród „towaru”, w ten sposób ma zawsze czystą odzież. Jest ostrożny, nie bierze z jednej posesji więcej niż jedną sztukę.

 

Ma też gitarę. „Znalazł” ją jesienią. Ukrywa ją pod barłogiem. A w wykopanej przy śmietniku norce, owinięte w folię, trzyma „znalezione” telefony komórkowe, które sprzedaje za bezcen lombardom, kiedy już bieda przyciśnie.

 

To już 11-ty miesiąc tułaczki. Jakoś się urządził: nie dołączył do meneli dworcowych, nie rozpił się, tyle tylko, że podkrada różne drobiazgi i na „pozyskanym” jesienią rowerze wozi to do „swojego” domku na działce.

 

Życie nabrało rytmu: zimne śniadanie po świcie, żadnego pośpiechu, żadnego telewizora czy radia, żadnych pokus cywilizacyjnych. Około południa jadłodajnia, wcześniej pośredniak, zawsze z tym samym skutkiem. Już te panie nawet starają się mu pomóc, ale cóż one mogą? Decyduje pracodawca, a on nie chce kogoś, kto udaje normalnego, a jest nienormalny, w dodatku ma doświadczenie z własnym biznesem.

 

Po południu chodzi do Empiku czytać prasę. Trochę się mu dziwnie tam przypatrują,  ale on już uodpornił się na to, że jest pod-człowiekiem w czytelni, w autobusie, w urzędzie, przed pracodawcą, gdziekolwiek się pojawi. Czasem nawet jest tak, że nie wiadomo skąd pojawia się policja, legitymuje go (właściwie spisuje, bo dokumenty gdzieś przepadły), czasem go zamykają „na dołek”, bo widzisz pan, są takie przepisy, że jak pan jesteś niezameldowany, to do wyjaśnienia musimy zamknąć. Ale jakie wyjaśnienia? Pan nie pytaj, przesłuchamy jutro rano, teraz ma pan koc, wyśpi się, rano dostanie jeść, potem przesłuchanie i się zobaczy.

 

Dziś wieczorem zaplanował „wizytę” na „swoim” osiedlu domków jednorodzinnych. Raz na jakiś czas trzeba spróbować. Śnieg już prawie zeszedł.

 

 

*             *             *

Ale fart! Czatował w ogródku pośród drzewek, a przy otwartych drzwiach na taras wrzała impreza. Nie ma co gadać, działy się różne rzeczy! Ich pies podchodził merdając ogonem, zna już go, ale odganiał go, żeby nie wydało się, że tu ktoś jest.

 

I gdzieś około 1-wszej w nocy gospodarz – nieco „nagrzany” – postanowił odwieźć towarzystwo do przystanku. Jego „narzeczona” zdrzemnęła się wstawiona winem. Drzwi od tarasu otwarte.

 

Wszedł z sercem bijącym jak młot. Pies skomlał szczęśliwy, że jego „nocny przyjaciel” stał się domownikiem. Głupi ten pies, oj, głupi!

 

Jest! Portfel. Otwiera go w poszukiwaniu gotówki, ale „narzeczona” zaczyna się wiercić i pomrukiwać, zaraz otworzy oczy.

 

W dwie sekundy był już nie tylko na zewnątrz, ale w ogóle poza posesją. Wsiadł na schowany w krzakach rower – „pozyskany” zresztą kiedyś kilka domków dalej – i zwiał. Zanim został spłoszony, widział w portfelu kilka banknotów. Co najmniej tydzień normalnego życia!

 

Zatrzymał się pod latarnią uliczną. Liczy: 1524 złote! Ojejeczku, toż to fortuna!

 

Już, już miał zawrócić, aby gdzieś podrzucić portfel na osiedlu (przecież tam są dokumenty itd.), ale zobaczył karteczką z czterocyfrowymi liczbami. Tyle liczb, ile kart w portfelu. Czyżby…

 

Podjechał rowerem do bankomatu kilka ulic dalej. Zgadza się!

 

Od teraz jest szczęśliwym posiadaczem całorocznego dochodu z czasów, kiedy był właścicielem pół-ciężarówki, mikro-biznesmenem. No, odżyliśmy, kolego – zamruczał do siebie, choć sumienie trochę studziło jego entuzjazm.

 

 

*             *             *

Wyrobił sobie nowy dowód osobisty i duplikat prawa jazdy, odział się „jak człowiek”, zatrudnił się w firmie transportowej (ukrył swoją biznesową przeszłość), wynajął pokój z kuchnią. Jest człowiekiem, który wielkim kosztem wykaraskał się z pustki, w której nic dobrego go nie czekało.

 

 

*             *             *

Kierownik woła go do siebie. Pewnie premia czy co, bo ostatnio wyrabiał 150% normy, jeszcze potem pomagał mechanikom. Zarobił dla firmy krocie, szef go lubił.

 

Od drzwi kierownik zionie rozpalonym chłodem. Co to jest?!? – pyta rzucając jakimś papierem? Bierze do ręki dokument z pieczęcią, na pieczęci orzeł państwowy. Czyta: Komornik przy Sądzie Rejonowym (…) należność główna (…), odsetki (…), koszty sądowe (…), (wyrok (…), ruchomości, wynagrodzenia za pracę, z rachunku bankowego (…). Od sum zamieszczonych na dokumencie aż zakręciło mu się w głowie.

 

Panie kierowniku, to są sprawy dawne, nikt mnie nie powiadomił, nie wiem co robić…

 

Kierownik wiedział, co robić. Ja pana miałem za porządnego człowieka, a pan już ma tu piątą egzekucję!  Potrącałem panu z wypłaty jakiś drobne egzekucje, pewnie za jazdę na gapę, ale teraz widzę, żeś pan jest niezły krętacz! Gdzieś pan tyle pieniędzy na ludziach oszukał? Mnie też tak pan okradnie?

 

Panie kierowniku, co pan mówi, ja…

 

Koniec, idzie pan do kasy rozliczyć się, nie potrącę panu, bo mam litość, ale od jutra pan tu nie pracujesz, mi tu kombinatorzy nie są potrzebni!

 

Ależ…

 

Powiedziałem!

 

 

*             *             *

Szedł przez park. Jesień już szarzała, chłód coraz częściej zakradał się pod niedopięte kurtki.

 

Zatrudnię się gdzie indziej – pomyślał, mam fach w ręku, nie powinno być problemu…

 

 

*             *             *

Był problem. W pośredniaku nie mógł się zarejestrować, bo nie dostał świadectwa pracy (pracował zresztą tylko na pół etatu, reszta forsy szła „na czarno”). Poza tym po kilku miesiącach pracy nie należy się zasiłek, trzeba rok przepracować.

 

Właścicielka wynajmowanego mieszkania wymówiła mu do końca grudnia. Pan nie pracuje, całe dnie siedzi w domu, ja nie wiem, z czego pan żyje, ja sprawdziłam, pan jest notowany, nie chcę tu takich.

 

Przemknął się wieczorem do domku na „swojej” starej działce. Domek stał na swoim miejscu, ale widać, że ktoś inny się tu zadomowił.

 

Jakoś sobie poradzę – myślał jadąc autobusem do mieszkania, które mógł zajmować jeszcze kilka dni, choć właścicielka gderała. Jutro święta.

 

Bilet proszę do kontroli – usłyszał nad głową. Nie mam, powiedział. Zapomniałem, wyleciało mi z głowy…

 

 

 

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje

Tematy do dyskusji: O nędzy dwa słowa

Nie znaleziono żadnych komentarzy.