
Jan "Myslnik" Herman
Kiedy Mongoł ci dyszy w kark
Mongołowie dość niespodziewanie dla kogoś wychowanego w Europie Środkowej przechodzą do tej fazy poufałości, którą nazywają „braterstwem”. Na przykład, kiedy są w podróży, szybko z luźnej grupki przeistaczają się w dość zgrane, prawie rodzinne towarzystwo. Przestają występować w liczbie pojedynczej, są odtąd „Mongołem mnogim”.
Braterstwo oznacza przede wszystkim nieco nas szokującą bezceremonialność. Zaglądają sobie w sprawy, które „u nas” zastrzeżone są jako intymne, osobiste, prywatne: biorą twój zeszyt z notatkami i zwracają go dopiero po oczywistym żądaniu, w stanie nie nadającym się do robienia dalszych notatek. Pożyczają długopis – który znika. Kiedy sami jedzą – dziwią się że odmawiasz, nasycony jeszcze poprzednim poczęstunkiem. Potrzebują zatelefonować, a w twoim telefonie jest potrzebny właśnie numer – dzwonią z twojego. Wszystko jest w tym sensie wspólne: skoro jest twoje, a tyś nam brat, więc to jest nasze, i na odwrót, to proste.
Moja wyrozumiałość na tym tle skończyła się, kiedy okoliczności zmusiły „moją” grupę do leżenia pokotem w jakiejś izbie.
Niejeden raz, np. jako student, albo jako żołnierz w ramach służby wartowniczej, zalegałem ramię w ramię z innymi. Ktoś z naszego klimatu w takich sytuacjach pilnie baczy właśnie na wspomnianą intymność: nie narusza cudzych osobistych granic. Im bardziej pionierskie, toporne warunki – tym większa wzajemna dbałość o ów niewidzialny obyczajowy kokon współ-towarzysza.
Tym razem miałem okazję zapoznać się bliżej z tą różnicą kulturową.
To, że leżący obok mnie młodzi ludzie chrapią jak traktor – zdarza się w najlepszych rodzinach. To, że ktoś rozwala się jak basza, wypychając mnie z mojej mikro-przestrzeni – trudno, jakość przebieduję. Ale to, że przewracając się z boku na bok przytula się do mnie jak do osoby emocjonalnie najbliższej – stało się dla mnie nie do wytrzymania.
To nie jest – podkreślam – kwestia tak zwanej orientacji. Wielokrotnie obserwowałem takie figury z dystansu, kiedy gospodarz miejsca (pewnie znając skądś ten problem) dawał mi odrębne miejsce do leżenia. Tym razem potraktowany zostałem zupełnie jak „swój”, nie wyróżniono mnie odrębnym „stanowiskiem do spania”.
No, i doświadczyłem ciepłego oddechu w kark, obejmowania ramionami, wszystkiego, co w swej obyczajowej treści było dla mnie nie do przyjęcia, a co tutaj miało miejsce. Po odwróceniu się na drugi bok – te same odruchy braterskie przenoszone są na inną osobę.
Pękłem po niecałej godzinie. Wyrwałem sąsiadowi poduszkę spod głowy i uciekłem w kąt, na gołą podłogę. Mam już zbyt dużo lat, żeby namacalnie, cieleśnie uczyć się na sobie obyczajów, nieznanych mi w tak bezpośredni sposób. Powtórzę: takich scen widziałem setki i nie mają one w sobie nic nieobyczajnego w warstwie intymnej. Po prostu tak się „u nich” sypia w warunkach polowych. Co innego jednak widzieć grupę mężczyzn tulącą się do siebie jak pisklęta, a co innego być jednym z pisklaków.
Powiedziałem „u nich”?
Obrzydliwe!
Nawet nie doceniłem tego, że zostałem wchłonięty przez wspólnotę…