Jan "Myslnik" Herman

Kamaryland

2010-11-22 08:05

 

Mam wrażenie – i chyba nie jestem w tym odosobniony – że Konstytucja jest (powinna być) przedniej marki garniturem, szytym jak najbardziej na miarę  tego, kto ma ją nosić. Gdyby była zbiorem marzeń i postulatów co do życia publicznego kraju, powinna nazywać się Manifest, a gdyby była zbiorem porządkującym reguły ruchu publicznego, powinna nazywać się Podręcznikiem. 

 

Przedniej marki garnitur uszlachetnia tego, kto go nosi w ważnych chwilach (a może też na co dzień). Poza tym jest jego wizytówką wobec innych (tu: pokazuje kraj i jego państwo na forum międzynarodowym). 

 

Nie jest wygórowanym postulatem, aby Konstytucja pasowała do tego, kto ją „nosi”: krojem, fakturą tkaniny, kolorem, stylem, dodatkami. Gdybyśmy przepisy futbolowe stosowali w koszykówce – byłby tylko śmiech i wstyd naraz. 

 

Być może z powodów kulturowych, być może ze względu na nieżyczliwą Historię, albo po prostu już tak mamy – nie jesteśmy wcale bliźniakami Amerykanów, Francuzów, Niemców, Brytyjczyków. Jesteśmy zbudowani nieco inaczej zarówno co do szkieletu, jak też co do metabolizmu społecznego. Czerpanie z przykładów innych konstytucji (czy całych pakietów tekstów o konstytucyjnym charakterze, jak w przypadku United Kingdom) – powinno być szczególnie ostrożne. 

 

Tu już chyba mogę  użyć niepoprawnego politycznie słowa „kamaryla”. Jest to (za Wikipedią) „określenie o wydźwięku pejoratywnym, oznaczające klikę wykorzystującą swe stanowiska (najczęściej polityczne) do budowania własnej strefy wpływów, nierzadko przy wykorzystaniu intryg i kłamstw”. Powtórnie przyglądam się definicji: pasuje.  

 

Niepotrzebnie chyba zajmujemy się w Polsce (medialnej) takimi słabościami i bolączkami życia publicznego jak korupcja, kumoterstwo, nepotyzm, sobiepaństwo, pogarda dla obywatela, niska frekwencja w wyborach i referendum, słabe uzwiązkowienie pośród ludzi pracy, wojny na górze, tabloidyzacja mediów, „użytkowa prywatyzacja” własności publicznej, nieformalne naciski służbowe, stronniczość wymiaru sprawiedliwości, cynizm służb państwowych, lekceważenie wyborców – i tak dalej. Niepotrzebnie wprost, bo sedno problemów leży, moim zdaniem, gdzie indziej. 

 

Jeśli da się zauważyć,  że tysiącami publicznych podmiotów (o różnym znaczeniu)  gospodarczych, politycznych, artystycznych, samorządowych, urzędowych, pozarządowych – poza wyjątkami – zarządzają „grupy towarzyskie” zmieniające się wraz z „nomenklaturowymi” szefami tych instytucji i organów, zaś wewnątrz tych grup podział siły przebicia, władzy, rządzenia, definiowanie problemów strategicznych i bieżącej taktyki działania – niekoniecznie pokrywa się z formalnym przydziałem kompetencji (obowiązków i uprawnień służbowych) – to mamy jasny obraz polskiej rzeczywistości, wymagającej regulacji konstytucyjnej. Nie zaradziła temu – jak widzimy – ani omijana chyłkiem koncepcja Służby Cywilnej, nie zaradziły procedury urzędowej pragmatyki, usztywniające relacje między szczeblami i komórkami administracji. 

 

Wiem, to oburzające, jeśli śmiem głosić, że Polską rządzą mafie i mafijki, przecież to uwłacza naszemu dumnemu poczuciu obywatelskości! Ano, śmiem, bo nie dość, że pilnie i czujnie śledzę codzienny zestaw informacji „centralnych” i „lokalnych” (odsiewając kompletne bzdury) i „polityczny” rozkład komentarzy do nich – to zetknąłem się i z badaniami postrzegania „figur decydenckich”, robionymi zarówno przez naukowców, jak też studenckie koła naukowe. Nie zetknąłem się z tym jednorazowo, tylko stykam się wciąż od roku 1984.  

 

Do obecnego na łamach studioopinii.pl artykułu Michała Leszczyńskiego o jednomandatowych okręgach wyborczych wpisałem komentarz o tym, że koncepcja JOW ma wado-zaletę: niemal oczywiste jest, że rozgrywającymi w wyborach i mikro-procesach na poziomie JOW będą lokalni "mieszacze", jakich jest wszędzie kilkunastoosobowa grupa, a przy każdym z tych kilkunastu jest "żelazny elektorat" - i wszyscy oni razem wzięci z powodzeniem wyczerpują "obywatelską świadomość" powiatu czy gminy.

 

Bez obrazy, chodzi o rzeczywistą, niezależną, nie uwikłaną  w interesiki i zależności aktywność publiczną w miasteczku. Potem z takiego miasteczka wyrasta geniusz „mieszający” w parlamencie albo w jakimś organie czy urzędzie.

 

Ale trzeba przez to przejść, aby lud prosty (i lud bardziej złożony) na własnych plecach doświadczył "demokracji koteryjnej" (to właśnie nazywam Kamarylandem) - wtedy, po takiej przyśpieszonej lekcji samorządności obywatelskiej można oczekiwać poprawy wobec zniszczeń w świadomości, jakich dokonują medialni "fachowcy od państwa, gospodarki i demokracji". Nie są oni siłą zewnętrzną - sami wchodzą w krąg wyobcowanej ze społeczeństwa „klasy politycznej”, którą tak określił Caetano Mosca ponad siedemdziesiąt lat temu. 

 

Pouczeni przez taki autorytet - zastanówmy się nad posunięciami praktycznymi. Nad „dobrze skrojonym do osoby” garniturem politycznym, który uwzględniłby i reagował na mentalne i kulturowe „narowy”, a jednocześnie służył rozwijaniu procesu „stawania się” Demokracji. 

 

Tak, słusznie Czytelnik się  domyśla: chodzi - między innymi - o odpartyjnienie ministerstw, a także urzędów i agencji centralnych i regionalnych, i przede wszystkim samorządu terytorialnego. By nie było tak, że rozmawiamy z jakimś nominalnym szefem czegoś tam, a on jest tylko kukiełką jakiejś kamaryli, i okazuje się, że mimo poważnego stanowiska on tam tylko zamiata, bo rządzi ktoś mi zupełnie nieznany, a na pewno nie wybrany przeze mnie. 

 

Starsi Czytelnicy to znają: Rząd rządzi, a Partia kieruje. Młodsi też już słyszeli o „premierowaniu z tylnego siedzenia”. 

 

 

 

UWAGA: TEKST PIERWOTNIE OPUBLIKOWANY W STUDIO OPINII

 

 

 

 

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje

Tematy do dyskusji: Kamaryland

Nie znaleziono żadnych komentarzy.