Jan "Myslnik" Herman
Jak odfruwa sprawiedliwość
Ludzkość stosunkowo wcześnie zrozumiała, że wymiar sprawiedliwości, rozstrzyganie sporów, nagradzanie tego co dobre i karanie tego co złe – trzeba oddać z rąk władcy w ręce wyspecjalizowanych organów. Czasem pojmował to sam władca, czasem mu to wyrywano siłą.
Znane są prawnikom dwie „szkoły” relacji władcy z prawem: w szkole zwanej rzymską władca jest na równi ze wszystkimi podporządkowany prawu, nawet jeśli go tworzy, zaś w szkole zwanej bizantyńską władca nie podlega tworzonemu przezeń prawu.
Wcale nie oznacza to oczywistej wyższości prawa „rzymskiego” nad prawem „bizantyńskim”: wszak „rzymianin”, wiedząc, że podlega prawu, będzie go zawczasu tworzył „pod siebie”, a „bizantyńczyk” może stworzyć prawo rzeczywiście światłe i sprawiedliwe, bo nie dla siebie.
Jak w każdej dziedzinie – tak i w obszarze wymiaru sprawiedliwości: Polak potrafi. Nie mam wątpliwości, że już niedługo w podręcznikach, a przynajmniej w kuluarach, będzie krążyło pojęcie „jurysdykcji polonijnej”.
Opiera się ów fenomen na słynnym stwierdzeniu starej Pawlakowej (zbieżność nazwisk przypadkowa): sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie - mówi matka Pawlaka z filmu "Sami swoi", wciskając jadącemu do sądu Pawlakowi granaty do ręki.
Ktokolwiek w Polsce jest niezorientowany w szczegółach – czyli prawie każdy w Polsce – wyobraża sobie, że wymiar sprawiedliwości to jednorodna, zwarta ekipa ludzi światłych, niezależnych, sprawiedliwych, których ulubionym zajęciem jest dochodzenie prawdy i rozstrzyganie o tym, co jest sprawiedliwe.
Wszyscy pozostali Polacy – czyli prawie nikt – wiedzą, że sędziowie, prokuratorzy, policjanci, adwokaci, radcy, itd., itp. – to ludzie pracujący w „wymiarze” od 8-mej do 16-tej, a pozostałą część życia spędzający na zwykłych ludzkich zajęciach: rodzinnych, sąsiedzkich, towarzyskich, biznesowych (tak, tak, biznesowych), społecznikowskich, nawet politycznych.
Jak to w naszym kraju już jest od zawsze – sprawy „pozawymiarowe” przeplatają się z „wymiarowymi”, w taki przedziwny sposób, że nie wiemy już, co jest kwestą zawodową, a co prywatną. Zdarza się zatem – i nie są to incydenty, a codzienność – że sędziowie, prokuratorzy, policjanci, adwokaci, radcy, itd., itp. są w pracy zwyczajnie, po ludzku nierzetelni, niesolidni, a przede wszystkim to czym nasiąkają podczas zajęć rodzinnych, sąsiedzkich, towarzyskich, biznesowych, społecznikowskich, politycznych – przenika do spraw „wymiarowych”, którymi się zajmują. Po ludzku.
Jest kilka żelaznych reguł, które mają – w założeniu – impregnować wymiar sprawiedliwości na wpływy spoza tego wymiaru, na przykład, dla sądów:
1. Sąd wyłącznie rozstrzyga dowody podane przez strony, ewentualnie żąda nowych;
2. Sąd nie prowadzi dochodzenia w sprawie, co najwyżej je zleca dodatkowo służbom;
3. Sąd poza faktami bada też okoliczności;
4. Sąd stara się zachować bezwzględną równość stron procesowych;
5. Sąd ma swobodę oceny dowodów i okoliczności;
6. Sąd jest niezawisły w postępowaniu i konkluzjach;
7. Sąd nie powinien być związany ze stroną postępowania;
8. Sąd nie powinien poddawać się tzw. konfliktowi interesów;
9. Sąd (sędzia) ma immunitet;
10. Itd.;
Okazuje się jednak, że często Sąd postępuje jawnie wbrew powyższemu, korzystając z następujących wytrychów:
a) Nęka się którąś ze stron ciągłym dopytywaniem, dodatkowymi żądaniami, odsyłaniem, odrzucaniem wniosków, „zapominaniem” o konieczności pouczenia;
b) Nie zważa się na ewidentne wątpliwości;
c) Toleruje się „drobne” naruszenia procedur i przepisów przez którąś ze stron;
d) Pomija się niektóre dowody;
e) Używa się formułki „oczywista pomyłka”;
f) Używa się formułki „sąd miał prawo”;
g) Używa się argumentu o znacznej lub nikłej wadze społecznej czynu, zdarzenia;
h) Dowierza się bardziej funkcjonariuszom, urzędnikom i osobom „z dobrą opinią” niż innym;
i) Chętniej się „koresponduje” z między prawnikami niż z osobami bez tej profesji;
j) Milej się traktuje osoby „twarzowe” i pokorne, gorzej zaś – podskakiewiczów;
k) Itd.;
Jednym słowem: bywa, że postępowanie kończy się lege artis, ale w niezgodzie ze zdrowym rozsądkiem. Takie finały nie spełniają podstawowego kryterium: strona przegrywająca nie nabiera poczucia, że nie miała racji, nie ma też poczucia, że zrobiono wszystko, by sprawę w pełni wyjaśnić. Tzw. system instancyjno-odwoławczy – mówiąc oględnie – nie zawsze działa.
Najbardziej mnie martwią dwie sprawy: po pierwsze, fałszywie pojęta solidarność środowiskowa prawników i funkcjonariuszy-urzędników, która ma charakter niepisanej zmowy przeciw „szarakom”, i po drugie: coraz bardziej hermetyczne prawo, niedostępne w pełni nawet prawnikom, w związku z tym środowiskowo „uzgadniają” oni, co „się bierze” pod uwagę, a co „się pomija”. I kiedy na to wpada „ignorant-szarak” – zbywa się go procedurami typu „ale o co chodzi”.
Mam na powyższe setki dowodów, u siebie, na półkach. Mimo, że wygrywałem procesy. Mam poczucie, że przyznawano mi rację, bo „nie dało się inaczej” (nie uwierzycie: sąd szukał na własną rękę dowodów przeciw mnie, a choć mimo to wygrałem - skutku nie osiągnąłem!). To nie jest poczucie, że uczestniczyło się w święcie sprawiedliwości.
Żeby nie być gołosłownym: właśnie obserwujemy kolejne igraszki związane z PZPN. Polskie prawo ma taki ryt, że sądy zwane powszechnymi odmawiają zajmowania się ewidentnymi przestępstwami, jeśli są one „zastrzeżone” dla specjalnych enklaw prawnych. To dlatego zawodnik może w miarę bezkarnie uczynić drugiego inwalidą, sędzia może spowodować czyjeś bankructwo, kluby mogą „kręcić lody” – bo „prawo sportowe” jest „wyjęte spod prawa powszechnego”.
A żer mają politycy, i sfrustrowana publika.