Jan "Myslnik" Herman

Herman i Bratkowski. Dwugłos w sprawie Kościoła

2010-08-19 21:51

 

 

Nadesłałem do Studia Opinii tekst poniższy. Został natychmiast wydrukowany - co rzadko się zdarza w tej Redakcji, która poważnie podchodzi do Autorów, ich notek i własnego wizerunku - ale jako dwugłos z Redaktorem Stefanem Bratkowskim. I nieco (minimalnie) przeredagowany.

 

 

Jan Herman: Zmierzch nad Klondike. Tama na Bonanza Creek

Na początku nic nie zapowiadało gorączki. Ci, co wiedzieli, o co chodzi, utrzymywali wszystko w sekrecie. Aż - z zaskoczenia – Hanna S. i jej drużynnicy niczym Skookum Jim z kompanami pojawiła się w Parlamencie z sensacyjnym, drogocennym, złotodajnym pakunkiem, któremu na imię było Konkordat, i złożyła go do depozytu, tfu, do ratyfikacji. Było to 28 lipca 1998 roku.

 

Jakiś czas potem, nocą, wstawiono pierwszy palik znakujący pierwszą działkę na wyłączność. Palik wstawiono w najważniejszym miejscu, tam gdzie złoto w grubych żyłach leżało niemal na wierzchu. W Sejmie. Oczywiście, w sekrecie, z 19 na 20 października 1997, (Tomasz Wójcik) przypłaciwszy swój pionierski czyn upadkiem z drabiny, zawiesił krzyż na Sali Sejmowej oznakowawszy w ten sposób Parlament jako dziedzinę Jedynie Słusznej Wiary.

 

Parafia sejmowa przebogata jest, opłacało się skandaliczne naruszenie wszystkiego, co naruszyć można przy takiej okazji, z Konstytucją włącznie. Innowiercy i bezbożnicy skłonili uszy po sobie.

 

No, ale mleko się wylało, sekret wyciekł, zaczęła się gorączka złota. Ruszyli proboszcze, prałaci, dziekani i biskupi oraz opaci. Zdarzały się podczas owej wieloletniej kampanii zdarzenia obfite w łupy.

 

Najwięcej dał owoców palik pod nazwą Komisja Majątkowa. Do 2010 Kościołowi katolickiemu przekazano 490 nieruchomości wartych 24,1 miliardów złotych i 160 tysięcy hektarów gruntów. W tym roku jeszcze nie podliczono, ale finisz (podobno Komisja ma zakończyć działalność) jest imponujący. Aha, dla niepoznaki powołano jeszcze 4 komisje dla innych kościołów. Ma powstać wrażenie, że innowiercy mają te same prawa do „działek złotodajnych”.

 

Bogaty owocami jest też palik edukacyjny i kapelański: rzesze duchowieństwa i cywilnych misjonarzy przeszło na garnuszek resortów oświatowych, zdrowotnych, mundurowych, zapukały do budżetów samorządowych. Uwolniony majątek katechetyczny służy biznesowi umacniającemu wiarę – w siłę pieniądza.

 

Sprytnie wbito palik importowy: na cele religijne zaimportowano bezkosztowo tysiące samochodów i tyleż innych cennych dóbr. Mniemać należy, że do dziś służą krzewieniu Ewangelii.

 

Równie sprytnie działa palik pod nazwą biznes: oj, nie od płacenia podatków ci on jest, oj, nie od wolnej gry rynkowej!

 

No, i ten rodzaj palików, który znamy z czasów PRL: nowe osiedle mieszkaniowe? Proszę bardzo, wbijamy krzyż (palik, palik!) – i ogłaszamy, że tu będzie stał kościół. Rugujemy konkurencję, narzucamy sąsiedztwo mieszkańcom. Co, sąsiedztwo Pana nie podoba się? Walczą z Kościołem Wiarą, Krzyżem. Larum!

 

Opalikowano urzędy, szkoły, placówki ochrony zdrowia, wszystko co się dało, z zaskoczenia lub z kropidłem, za zgodą użytkowników lub bez pytania. W wielu niemałych miastach są już całe dzielnice kanoniczne. Niby każdemu wolno tam chodzić, bo to miejsca publiczne, ale człowiek nieparafialny czuje się tam jak w cudzym domu. No, to nie chodzi. Krzyżem i kropidłem poszerzano dominia kościelne, a wiara ducha traciła. Lud wiarę tracił, widząc szalbierstwa i bezeceństwa.

 

Najbardziej – nomen-omen – medialny, bogatszy od łagiewnickiego, okazał się palik toruński, w kształcie wielo-krzyża: radio, telewizja, uczelnia, kilkanaście „fundacji”, sieć komórkowa, wydawnictwa prasowe, zbiórki pieniężne. Zaiste, imponujące to jest!

 

Jest też świetny numer zabytkowy: stojące pod krzyżami (palikami, palikami!) budynki są zabytkami, więc na tacę daje Państwo (czyli Pan, i Pani, i Pan też) i jego „samorządowe” delegatury.

 

Aha: w konkursach o dotacje z funduszy pomocowych (np. unijnych) parafie mają status organizacji pozarządowych. Opalikowują więc wszelkie wyobrażalne konkursy, nawet te dzielnicowe. Skuteczność mają większą niż cywilne NGO.

 

Liczni parafianie z całej Polski zapragnęli choć trochę satysfakcji z tego wszystkiego uszczknąć. Uświęcają palikami Ojczyznę niczym chińscy akupunktorzy, w ten sposób albo Ojczyzna wstanie zdrowa niczym Łazarz, albo padnie pod ciężarem. 

 

Jest kilka palikowych wpadek. Pierwsza – to krzyż oświęcimski. Na nic zdały się rozpaczliwe gesty Kazimierza Ś. Żydowskie knowania obaliły miasteczko krzyżowe. Poważniejszą wpadką jest Świątynia OB. Co z tego, że ma dobry grunt w dobrym miejscu. Naród nie chce płacić, co najwyżej samorząd rzuci kilkadziesiąt milionów. 

 

Palik smoleński, ten w kształcie krzyża pod-pałacowego, niesie srom po kraju i świecie. Ustawiony przez niewinne jak leluje dziatki z lilijkami, przechwycony przez zdesperowanych nędzników pozbawionych jakiejkolwiek pomocy, przeciwstawiony Rządowi, Prezydentowi, Miastu, nawet kapłanom Kościoła co po niego przyszli – okazał się niewypałem: nawet Kościół zrozumiał, że w tym miejscu palików się nie stawia, choć zrazu dobrodusznie przyglądał się, a nuż się uda?

 

Jak na razie pod tym krzyżem opluto kapłanów, ośmieszono krzyżową pobożność, obfajdano tablicę ku czci, szantażowano granatem. I załatwiono tyle, że w reprezentacyjnym środku 2-milionowego miasta jest plac wielkości boiska wygrodzony niczym plac budowy, co nam chluby nie przynosi. 

* * *

Mówcie co chcecie, ale palikiem smoleńskim ukłuto wrzód, którego nie wolno było ruszać, jeśli chciało się dobywać nadal złoto. Zresztą, płynie już ono coraz mniejszym ciurkiem. Ale tragedia poszukiwaczy złota polega na tym, że teraz – najprawdopodobniej – przyjdzie zapewne zapłacić potwornie ugnietliwy podatek palikowy za wszystkie dotychczasowe łupy, a przede wszystkim zwracać dobra przechwycone „w zastępstwie” utraconych, i zaraz sprzedane. Nie, nie dziś, ale chmury nadciągają.

 

To są zresztą skutki udawania przez Państwo, że Kościół w Polsce jest absolutnie apolityczny i dobroczynny, mimo oczywistych znaków, że jest dokładnie odwrotnie. Ksiądz dobrodziej – to już pojęcie coraz rzadziej prawdziwe.

 

Bezbożnik Kwaśniewski, ratyfikując Konkordat w pełni gorączki złota, nawet nie wiedział, jak bardzo krzywdzi Kościół, który faryzejskim się stawał odtąd z dnia na dzień bardziej. Pogubił wartości wieczne, pławiąc się w dobrach doczesnych. Łaskawie kropił za mamonę wszystko wokół, a sam własne Łaski potracił, rozmienił na drobne. I Niebo zdaje się już nie błogosławić, choć grają jeszcze echa gorączki złota…

Jan Herman

 

 

 

Stefan Bratkowski: Co to będzie, co to będzie

Dzisiejsze pogubienie Kościoła przynosi zrozumiałą satysfakcję antyklerykałom. Sporo, może i większość naszych księży stanęła do masowej agitacji na rzecz reprezentanta partii, która w ich rozumieniu sprzyja postulatom Kościoła – bo Kościół wciąż chce nadawać status prawa swoim wymaganiom moralnym. Kiedy ludzie zdrowego rozsądku w Kościele oponują  politycznym ambicjom duchowieństwa, przeciwnicy, niby to lud Boży, odmawiają autorytetu nawet arcybiskupom. Odkąd Rydzyk pierwszy pomiatał biskupami, doszliśmy teraz do skraju dekompozycji. Nowa kontrreformacja, zdrowa i mocna, z iście kontrreformacyjną niechęcią i nietolerancją, podzieliła i Kościół. Nie tylko społeczeństwo. Ze srogimi dla Kościoła kosztami.

Jednakże w spory o zapłodnienie in vitro, jak i w dawną kampanię Kościoła o ustawowy zakaz aborcji, angażowali się, przyznajmy, i najmądrzejsi ludzie Kościoła. Włącznie z papieżem. „Żelazny teolog” powinien był teoretycznie pamiętać, że Tertulian, a potem św. Tomasz z Akwinu przypisywali duszę płodowi dopiero w szóstym tygodniu ciąży – taka teologia  praktyczna zabezpieczała Kościół przed grzebaniem w poświęcanej ziemi płodów poronionych (starożytność znała i naturalne, i sztuczne poronienia, Ewangelie o nich milczą). „Ochrony życia poczętego” tomizm nie znał, wymyślono ją też w odruchu praktycznym - dla ochrony prokreacji, koniecznej w rozleniwionym świecie cywilizowanym, który wymiera. Urosło to aż do problemu teologicznego, choć Kościół w ogóle nie powinien angażować się w ten temat, zostawiając go raczej nauce i decyzjom wiernych, by nie stanąć znowu potem wobec konieczności cofania zakazów. To tylko //jest// jedno z pytań szerszej natury – co będzie z Kościołem, zwłaszcza tym naszym, któremu ducha zachowań publicznych narzuca dzisiaj żądny władzy polityk w zakonnym stroju.

 

Kościół nasz był dla Polski ważny wczoraj, kiedy chronił tożsamość Polaków. Jest ważny dziś i będzie jutro – jako możliwe źródło ogólnej inspiracji moralnej, jako oparcie dla ducha uczciwości i dobroci. Pod warunkiem, że będzie w nim samym ten duch uczciwości i dobroci przeważał. A co do tego przygniatająca większość Polaków, deklarujących się jako katolicy, ma spore wątpliwości. Samo chrześcijaństwo w Polsce robi się wątpliwe. Nie tylko w oczach niedowiarków.

 

Przed wiekami ta najpiękniejsza z religii ludzkich przyniosła ideały nieznane innym religiom. Uczyła tolerancji i równości, nie czyniąc różnicy między rasami i narodowościami, między wolnymi i niewolnikami, uczyła dobroci czynnej, wzajemnej, nakazując szukać Boga w innym bliźnim („co zrobiliście najmniejszemu z was, mnie zrobiliście”), uczyła zdolności wybaczania („niech podniesie kamień, kto sam jest bez grzechu”), uczyła dyskusji, umiejętności perswazji i współpracy, wymagała aktywności wobec zastanego świata, a nie wycofania się z niego, i wymagała zarazem - pracy („kto nie pracuje, niech też i nie je”).

 

Trudności z teologią dla ludu

 

Nie jest prawdą, że zdeformowali chrześcijaństwo żyjący z pracy innych „urzędnicy Pana Boga”, zgromadzeni w późniejszych wiekach instytucjonalnie w Kościele hierarchicznym. Nie neguję ich win. Przeżył Kościół w ciągu 1700 lat różne ich drobne i większe grzechy, które oddalały Go czasem bardzo daleko od ideałów Jezusa i apostołów. Przebył dość trudne ostatnie sto kilkadziesiąt lat odnowy od czasów Grzegorza XVI, który potępił polskie Powstanie Listopadowe i społeczne zainteresowania francuskich księży, a jako władca Państwa Kościelnego skazywał buntujących się poddanych na rozstrzeliwanie salwą w plecy. Nauka społeczna Kościoła przebyła nieco krótszą drogę od czasów swego XIX-wiecznego pioniera, kardynała Emanuela von Kettelera, do Jana Pawła II, ale dziś znowu zamiera pod naciskiem „prawicowego” fundamentalizmu, coraz bardziej wprawdzie ludowego, ale coraz mniej chrześcijańskiego… 

 

Od bardzo wczesnych wieków chrześcijaństwo musiało dostosowywać swą teologię do pra-nawyków religijnych i oczekiwań prostego ludu, który łatwiej niż ludzie zamożni przyjmował ideały Jezusa i apostołów (ubogim łatwiej o dobroć i przyzwoitość). Chrześcijaństwo miało być wiarą w jednego Boga, tymczasem lud potrzebował tradycyjnych boga-ojca i boga-syna, wracającego do życia z wyłączenia śmiercią jak przyroda wiosną, więc Jezus musiał być i Synem Bożym, zmartwychwstającym Bogiem. Na użytek filozofów greckich musiał pojawić się i czysty bóg jedyny, bóg-abstrakcja, stąd wziął się Duch Święty, a Jezus jako przedwieczny „Logos”. Trójcy Świętej nie wymyśliła teologia, przeciwnie, musiała karkołomnymi kombinacjami logicznymi bronić idei jedynobóstwa, uznającego niby Jednego Boga, ale aż w Trzech Osobach. 

 

Lud potrzebował również opiekuńczej bogini-matki. Teologia nie wprowadziła jej do boskiego grona, ale musiała zaakceptować kult Matki Boskiej - sam lud na soborze w Efezie wypędził zwolenników Nestoriusza, ten kult odrzucających. Kościół nowożytny, zabiegając o wierność ludu, czterema już dogmatami wyniósł Matkę Boską powyżej zwykłych świętych jako swoistą Partnerkę Boga w dziele Zbawienia. Piąty dogmat, który by uczynił Ją współbóstwem, przepycha się przez teologię. 

 

Musiała teologia zaakceptować i świętych, zastępujących rozmaite duchy, z którymi jakoś układały sobie współżycie ludy pogańskie. Tak samo okazały się potrzebne – anioły, odziedziczone po Starym Testamencie, włącznie z potępionym na wieczność Szatanem, źródłem grzechu. 

 

Biskupi powinni mieć żony i synów

 

Pierwotni „heretycy”, w rzeczywistości - obrońcy czystości chrześcijaństwa, nigdy nie zrehabilitowani, mieli za sobą czystą, prostą logikę jedynobóstwa, ale przeciw sobie – wyobraźnię ludu wiernych. W rozumieniu tychże „heretyków” chrześcijanie zostali więc poganami, choć pełnymi najlepszej wiary. Protestanci po wiekach odrzucili i kult świętych,  i kult Matki Boskiej – jako właśnie pozostałości pogaństwa. Żadna jednak z teologii, ani katolicka, ani ewangelicka, ani prawosławna, nie przekreśliły rewolucji moralnej, jaką przyniosło chrześcijaństwo; tolerowały ją, a nawet starały się ją umożliwić. I nie teologia wydaje się problemem naszych czasów – sprowadzona do ekwilibrystyki intelektualnej specjalistów, których nikt nie rozumie, teologia nie ma żadnych szans na kontakt z wiernymi. Nie uczy dobroci, tolerancji, pomocy wzajemnej, ani pracy.

 

Kościół zmieniał chrześcijaństwo organizacyjnie i obyczajowo, kiedy stał się instytucją oficjalnego życia państwowego. Pierwotnie gmina chrześcijańska wybierała swego biskupa – i też prawosławne chrześcijaństwo północnej Wielkorusi Nowogrodu Wielkiego zachowało wybieralność biskupów i kapłanów aż do końca swego istnienia, aż po wiek XVII, bez żadnej szkody dla swej pobożności (nawet przeciwnie). 

 

Apostołowie nie tylko nie wymagali od biskupów celibatu, a wręcz przeciwnie (co przemilcza, nie wiedzieć czemu, mądry i dobry Szymon Hołownia), św. Paweł żądał, by wybrany biskup był „nienaganiony, jednej żony mąż (…), w domu swym rządny, mający syny poddane z wszelaką czystością”. Celibat wymusiły w X-XI wieku stosunki feudalne – Kościół chronił nim swoje dobra przed dziedziczeniem w rodzinie. Zniesienie celibatu w Kościołach protestanckich, które żadnych włości nie miały, w niczym wierze ich nie zaszkodziło. Prawosławie zaś nigdy sobie celibatu nie zaordynowało. 

 

Celibat stawia w dwuznacznej sytuacji duchowieństwo katolickie, które ma krzewić związki małżeńskie i wychowywanie dzieci, samo uwolnione od takich obowiązków i pozbawione, nie wiedzieć czemu, radości, jakie niesie posiadanie rodziny. Osoby duchowne wypowiadają się autorytatywnie o współżyciu seksualnym, same rezygnując z miłości do osoby płci przeciwnej. Wiadomo od dawna, że celibat przyciąga do stanu duchownego ludzi o inwersyjnych skłonnościach, co wciąż ujawnia się przy okazji różnych skandali. Podobne niebezpieczeństwa rodzą zakony zamknięte. Nie wznawiana „Zakonnica” Diderota nie była paszkwilem, była oskarżeniem. Przemilczanym.

 

Siostry zakonów otwartych, szarytki i inne im podobne, swój naturalny, kobiecy instynkt macierzyński spożytkowują ku chwale Bożej w opiece nad ludźmi wymagającymi pomocy; tak więc wybór samotności życiowej nie musi oznaczać aspołeczności i niepożyteczności, ale nie może stanowić społecznego i moralnego ideału. Jest z interesem społecznym wręcz sprzeczny. Jeśli przyjąć, że stan kapłański wybierają ludzie o sympatycznych na ogół charakterach, oznacza to, że odbieramy w Polsce dobrych ojców kilkudziesięciu tysiącom nienarodzonych dzieci. To wbrew interesowi społecznemu, którym jest podtrzymanie gatunku (dlatego zresztą społeczeństwo gatunku homo sapiens musi dbać przede wszystkim o związki heteroseksualne, dopuszczając i tolerując homoseksualne).

 

Monarchizm niepotrzebny

 

Kościół katolicki odziedziczył po feudalizmie anachroniczną strukturę hierarchiczną, do niczego w rzeczywistości chrześcijaństwu nie potrzebną. Papież jako monarcha absolutny ze swym watykańskim dworem, biskupi jako regionalni władcy, z całym feudalnym wystrojem i ceremoniałem, spełniają być może w jakiejś mierze oczekiwania ludu, przez wiele wieków nawykłego do luksusu władzy, ale wierze to w niczym nie pomaga. Kościołowi też nie. XIX-wieczny dogmat nieomylności papieży, chroniący tę absolutystyczną strukturę, niczym teologicznie przecież nie uzasadniony, nie wziął się wcale z obrony wiary, wziął się z obrony średniowiecza – ustanowiono go w czasach bez żadnych sporów teologicznych, kiedy nie było nawet przeciw komu wymierzać tej nieomylności. Miała na wszelki wypadek obniżyć powagę Soboru. Koncyliaryzm praktycznie wyklęto.

 

Kościoły protestanckie znakomicie obywają się bez monarchicznych obyczajów. I dziś, podobnie jak w Kościołach protestanckich, autorytety duchownych zwierzchników zależą od ich osobowości i mądrości, nie od urzędu. Klęska powagi urzędu nie jest kwestią ostatnich dni. Dość dawno już najciekawsi ludzie Kościoła katolickiego i najbardziej twórczy odmawiali wejścia w jego struktury hierarchiczne – jak choćby Jan Twardowski czy Józef Tischner, inni znów nie mieszczą się w Kościele i opuszczają jego struktury organizacyjne. Władcze uprawnienia biskupów niejednokrotnie służą zaś marnowaniu pracy wybitnych duszpasterzy parafialnych. Przy wybieralności biskupów i kapłanów bardzo wielu dzisiejszych biskupów, pyszałkowatych panów, egzekutorów wiary, nie dostąpiłoby uprawy parafii.

 

Historia ukazuje, że przemiany Kościoła, także – zasadnicze ustalenia teologiczne, i złe, głupie, i dobre, mądre, wychodziły od soborów, nie od żadnego z papieży. Historia dowodzi przewagi  kolegialności. Ileż razy Kościół ratowała mądrość kolegium kardynalskiego! W czasach nowożytnych umiało dobrać kandydatów na wielkie postaci i oddać im tron papieski, takim, jak Leon XIII, Pius XI, Jan XXIII, Paweł VI, Jan Paweł II. Gdyby nie Dobry Papież Jan XXIII, nigdy by nie doszło do zmian, dokonanych przez Drugi Sobór Watykański. Nie jest żadną tajemnicą, że hierarchia kościelna od tego czasu boi się soboru, że stara się milczkiem wyłączyć Kościół z zasięgu jego filozofii i ducha koncyliaryzmu, świadoma, że następny Sobór dokona dalszych kroków, podważając, jeśli nie wręcz obalając wszechwładzę hierarchii i kościelnej biurokracji. 

 

Chrześcijaństwo urzędników Pana Boga

 

Nie ma żadnej powszechnej dyskusji, takiej z ludem Bożym, nad problemami, które podnosili jeszcze protestanci parę wieków temu – czy wystarczy jako przejaw wiary udział w liturgii, czy łaska Boska może zapewnić zbawienie bez dobrych uczynków, czy praca jest gestem, czy obowiązkiem chrześcijanina, oraz czy to parafia stanowi o Kościele, czy hierarchia. Wiara nie jest przedmiotem rozmów i sporów między wiernymi, jest przedmiotem wypowiedzi specjalistów od wiary, badających prawowierność. Teologia obrócona w naukę zawłaszczyła wiarę, a najmniej zajmuje się tym, co stanowi istotę chrześcijaństwa – chrześcijańskimi stosunkami między ludźmi. Ksiądz Antoni Bliziński zasiadał w sejmie i trudno odmówić duchownemu prawa do zaangażowania politycznego, pozostaje tylko pytanie, czy będzie on angażował się na rzecz chrześcijańskich stosunków między ludźmi, czy zaspokajał swą żądzę władzy – jak arcybiskup Głódź z jego agresywnymi epitetami pod adresem ludzi myślących inaczej. Nie lubię ateizmu jako fanatycznej anty-religii, ale nie widzę powodu, by antyklerykałów traktować jak dzieci Lenina – kiedy się antyklerykałów  samemu swą pychą mnoży. Bo to nie przypadek, że i duch ekumenizmu, z rozmową między wiernymi różnych religii i wyznań, znowu zamiera. Charakterystyczne: ludzie zdrowego rozsądku w naszym Kościele oponują przeciw nadużyciu krzyża przez jego „obrońców” na Krakowskim Przedmieściu. Nie mają złudzeń, że to się dzieje dla potrzeb politycznych Jarosława Kaczyńskiego. Aliści inni hierarchowie darzą pełnym wyrozumieniem godną „krzyżowców”, chrześcijańską nienawiść, objawianą przez tych „obrońców”. Wcale ona Ich Eminencji nie razi. 

 

Czy nasz Kościół ma zostać przy samych dewotach i dewotkach  - jako klienteli wyborczej partii, bliższej większości episkopatu? Rezygnując z reszty potencjalnych wiernych? Czy ma tylko odprawiać śluby, pogrzeby, komunie, wielkie uroczystości, a poza tym – nie wtrącać się? Słyszałem autorytatywne wypowiedzi o koniecznym „podziale pracy” – duchowieństwo niech zajmuje się liturgią, świeccy wszystkim innym, żeby duchowieństwo nie traciło czasu na działalność społeczną; ma utrzymać swe posady urzędników Pana Boga, pracowników episkopatu. Kontrolerów poprawności religijnej, nie misjonarzy. 

 

Nie należy wedle tego kanonu zachowań wymagać od nich, by krzewili cnoty chrześcijańskie takie jak dobroć, życzliwość, pomocność, opiekuńczość – i jak zdolność wymagania czegoś od siebie, codzienna aktywna postawa wobec otaczającego świata. Parafia w tej wersji nie musi interesować się biedakami i opuszczonymi. Jeśli ci opuszczeni umierają w samotności, a inni biją nawet już niemowlęta, proboszczowie nie muszą takich wyszukiwać, by pomóc, by zaradzić, by sprząc po to wysiłki z wiernymi, bo „od tego są lokalne urzędowe instytucje pomocy i opieki społecznej”. Jeśli proboszcz je wyręcza, należy go przenieść. Kościół jest w najlepszym razie od nabożeństw i zwalczania prezerwatyw. I od wymądrzania się w sprawach, w których nie musi w ogóle zabierać głosu.

 

Niczego nie ruszać?

 

Wzmaga napięcia demonstracyjny konserwatyzm, z jego programem „niczego nie ruszać” i „po nas choćby potop”. Agresywny, jak każda oblężona twierdza. Byłoby jeszcze pół biedy, gdybyśmy czekali, aż pojawi się nowa reformacja i podejmie otwartą dyskusję (Luter chciał leczyć Kościół, wymyślał luteranizm dopiero potem). Ale odpowiedzią będzie raczej zobojętnienie, coraz dalsze Kościoła wyobcowanie, a nie reformacja. 

 

Piszę to wszystko, bo temat nie jest mi obojętny. Nie z rodzinnego snobizmu zobowiązania wobec arcybiskupa przodka z XIII wieku, zaangażowanego w zjednoczenie kraju, bo niby skąd to do mnie, 55 lat zaabsorbowanego praktycznymi postępami cywilizacji i demokracji. Ale to dla mnie temat bardzo serio, właśnie bardzo praktyczny. W latach 1980-89 popularyzowałem naukę społeczną Kościoła katolickiego po kościołach w dziesiątkach parafii i seminariach duchownych jako inspirację dla postaw społecznych Polaków, uważających się za chrześcijan. Miałem też za czytelnika autorytet w tej mierze najwyższy (nosił imiona, jeśli kto zapomniał, Jana Pawła II); doceniając widać te zainteresowania, powiedział mi, że czytał o duchowieństwie, które potrafiło swój kraj (Słowenię) przenieść bez zmiany miejsca na mapie z dzikich Bałkanów do zachodniej Europy (czytywał stale „Tygodnik Powszechny”). Byłby może, dziś uważany za konserwatystę, wsparł przynajmniej stawianie pytań… Kiedy jeszcze był w kraju, czytał, jak opisywałem polskich duchownych, którzy zmienili Wielkopolskę. Nie oglądał już serialu, dzieła Jerzego Sztwiertni, „Najdłuższej wojny nowoczesnej Europy” – prezentowaliśmy w nim przygody tej bardzo katolickiej krainy na drodze do wolności i rozwoju, na dowód, że nie tylko protestantyzm to potrafi (1). Ukazywałem też, jak to chrześcijańska parafia zrodziła ideę samorządu jako społeczności wzajemnego zainteresowania i pomocy. Prowadziłem u ks. Jerzego Popiełuszki „uniwersytet parafialny” z Jego inicjatywy, bo Jurek chciał, by jego przyjaciele-wierni byli przygotowani do innej rzeczywistości, która na pewno przyjdzie. I chyba wiem, czego ja, będąc człowiekiem praktycznym, oczekuję. Otóż - dyskusji.

 

Zapewne bez szans. Ale może…? Kiedy rzeczywistość już nie puka nieśmiało do drzwi, a wychodzi na ulice kpiarskimi manifestacjami internetowej młodzieży – może dyskusja byłaby szansą i dla Kościoła? 

Stefan Bratkowski

 

(1) Podobno tego serialu nie wznawia się, ponieważ główny bohater drugiej części, ks. Piotr Wawrzyniak, miał romans i dlatego nie został biskupem, a trafił na plebanię do Mogilna. Wyjaśnię: w serialu kocha naszego bohatera (notabene także w oryginale wspaniałego chłopa) piękna kobieta, ale nie ma choćby śladu informacji o romansie. Ani o tym, że mógł zostać biskupem.

 

 

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje

Tematy do dyskusji: Herman i Bratkowski. Dwugłos w sprawie Kościoła

Nie znaleziono żadnych komentarzy.