Jan "Myslnik" Herman

Ani mosty, ani bilboardy. Wyzwolić Samorządy!

2010-11-13 11:19

 

Jeden z czołowych POLITYKÓW polskich daje twarz bilboardowej kampanii (w domyśle – samorządowej), pod hasłem „Nie róbmy polityki, budujmy mosty”. Szyderczym echem od razu się poniosło: „Nie róbmy nic, stawiajmy bilboardy”.

 

Donald Tusk nie jest – i nigdy w życiu, nawet przez 5 minut – nie był działaczem samorządowym i piewcą idei samorządowych. Całe dorosłe życie zajmował się pozowaniem do zdjęć, poznawaniem i głoszeniem idei-ideologii, działalnością parlamentarną i sterowaniem ugrupowaniami politycznymi, sterowanie to zresztą rozumiał zresztą zawsze jako „wykolegowywanie” najbliższych współpracowników. Dziś filary jego polityki to Tuskenkampf (patrz: tutaj), mega-neo-totalitaryzm (patrz: tutaj) i terror państwowy (patrz: tutaj). Dlatego jego hasło wydaje mi się fałszywe do spodu. Nie ta twarz.

 

Nie róbmy polityki, reprodukujmy totalitarną władzę Państwa nad Samorządami?

 

Ale w całej tej bilboardowej kampanii mamy do czynienia z dużo większym fałszem, pogłębiającym groźny proces atrofii obywatelskiej.

 

Wychowałem się w PRL i przeżyłem w tym ustroju mniej-więcej 30 lat. Zawsze jako aktywny społecznik: harcerz, żeglarz, animator imprez artystycznych i turystycznych, organizator ruchu kół naukowych. Pełniłem funkcje „ogólnokrajowe”, miałem więc wgląd w istotę ustroju, nie tylko w jego elewacyjny wizerunek. Miałem też epizod jako podchorąży w Akademii, gdzie zgłębiałem tajniki elektroniki oraz feudalizmu w wojskowym wydaniu.

 

Donald Tusk i jego kampania samorządowa  – jak rzadko kto i co – kojarzą mi się z „dobrym sekretarzem”, który powiada: młodych zrzeszymy w hufce janczarskie, mają energię i zapał, lubią wysiłek ponad siły, gotowi są zaryzykować swoje młode życie, niech pod opieką naszych kadrowców robią coś pożytecznego dla kraju.

 

W ten sposób, niezależnie od własnego mniemania o sobie, zagospodarowywaliśmy pod czujnym okiem „dorosłych” ludzkie marzenia o spełnianiu się w rozmaitej działalności: harcerskiej, sportowej, PCK-owskiej, almaturowskiej, juventurowskiej, artystycznej, naukowej, esperantowskiej, filantropijnej, dziennikarskiej, brygad pracy w kraju i za granicą, wymiany międzyuczelnianej, klubów dyskusyjnych – wszystkiego, w czym młodzież się wyżywa i daje upust swojemu temperamentowi. Byliśmy w tym sensie – chętnie i entuzjastycznie – wysuniętymi placówkami „reżimu”, a także rezerwą kadrową (jednym tchem mogę wymienić kilkudziesięciu bliskich kolegów, którzy przeszli wprost z organizacji młodzieżowych do „dorosłej” działalności, połowa z nich działa „na szczeblach” do dziś”).

 

W swoim wychowaniu w roli młodzieżowca widzę i doceniam tę oto ważną „szkołę życia”: jako aktywista wysuniętych placówek Partii byłem doceniany dotąd, aż nabrałem rozumu i zacząłem zgłaszać swoje własne koncepcje, bez zachowania „procedur” i bez przestrzegania „centralizmu demokratycznego”. Zawsze w takich przypadkach okazywało się, że „kolega czegoś nie rozumie, ale damy mu jeszcze szansę, bo kolega jest pozytywną jednostką”.  Im wyższą zresztą pełniłem funkcję, tym mniej byłem wołany „kolegą”, a bardziej „towarzyszem”, bo na tych poziomach każdy był towarzyszem, choćby nim nie był.

 

Polska „doktryna samorządowa” nie zmieniła się ani o jotę od tej PRL-owskiej: samorządy – mimo odważnych definicji – są w rzeczywistości placówkami wspierającymi państwo, realizującymi powierzane przez Państwo zadania, przy czym zaledwie część tych zadań jest finansowana przez Państwo-zleceniodawcę, resztę „dokładają” lokalne społeczności w społecznikowskiej naturze i w postaci rozmaitych „zrzutek”. Każda zaś rzeczywista oddolna inicjatywa musi uzyskać akceptację Państwa i zostać „wprowadzona” w procedury, budżety, harmonogramy – inaczej jest zwyczajnie tępiona albo marginalizowana.

 

Samorządy nie budują dróg i mostów – choć je budują. Bo czym innym jest samodzielne, autonomiczne, podmiotowe, suwerenne, samorządne sporządzenie listy spraw do załatwienia na rzecz społeczności lokalnej, a czym innym jest wykonywanie zadań powierzonych przez Państwo, które lepiej od społeczności lokalnej zna jej potrzeby.

 

Wszystko, na co Państwo zezwala Samorządom poza „planem centralnym i kontrolą centralną” – to są sprawy trzeciorzędne.

 

Jako przewodniczący Ogólnopolskiej Rady Nauk Społecznych (afiliowany przy ZSP ruch kół naukowych i tzw. młodych pracowników nauki) zostałem kiedyś wezwany przez Jana Główczyka (członek Politbiura) do „białego domu” i wypytywany, skąd się na moich seminariach i konferencjach biorą tacy i tacy ludzie (tu konkretne nazwiska opozycji demokratycznej). Zakpiłem, że „sami swoi” nie mają się do czego wzajemnie przekonywać, że w dyspucie „nasi” niewątpliwie zwyciężą „siłą socjalistycznej argumentacji”, ale sytuacja była poważna dla mnie i dla „demokracji socjalistycznej”: zdałem sobie z tego sprawę po kilku latach, obserwując oddolną, autentyczną świeżość ruchu Solidarności. Jan Główczyk nie rugał mnie za złą robotę, tylko za nieprawomyślność! Za brak realizacji wytycznych! Za to, że nie oglądałem się przy każdym ruchu na to, co powiedzą „starsi bracia”!

 

Nie czuję się krzywdzonym kombatantem tamtych czasów, wszak działałem jako janczar Systemu, ale opowiadam o tym wszystkim, którzy gotowi są uwierzyć w szczerość bilboardów Donalda Tuska: ten pan – CZOŁOWY POLITYK PIERWSZEJ LINII – ma akurat najmniejszy tytuł do wzywania ku odpolitycznieniu wyborów samorządowych, skoro stoi na czele siły wpasowującej społeczności lokalne i ich przedstawicielstwa w tryby reżimu do tego stopnia, że nawet wybory zagospodarowuje pod swoją sztancę.

 

Odgryźć pępowinę łączącą Państwo z Samorządami!

 

Róbmy politykę uniezależnienia, wyzwolenia Samorządów! Patrz: tutaj. I tutaj. Odpartyjnić – i tyle (patrz: tutaj)

 
 
 

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje

Tematy do dyskusji: Ani mosty, ani bilboardy. Wyzwolić Samorządy!

Nie znaleziono żadnych komentarzy.